25-06-2011 22:11
Bernard Cornwell „Trylogia Arturiańska”
W działach: książki | Odsłony: 31
Powieści historyczne czytałem dużo wcześniej niż fantasy. Właściwie już od najmłodszych lat z zapartym tchem pochłaniałem opowieści o rycerzach lub o starożytnych herosach. Fascynacja została zresztą do dziś – choć teraz uważam, że odrobina magii i niesamowitości tylko może poprawić przyjemność z lektury. Cornwell jest zasadniczo autorem powieści historycznych (choćby najbardziej chyba znanych, dzięki serialowi z Seanem Beanem, o przygodach Sharpe’a w okresie wojen napoleońskich). Trylogia Arturiańska jest najdalszą jego wyprawą w stronę fantasy, a i tutaj całą magię itp. można na upartego tłumaczyć jako tylko niezwykłe zbiegi okoliczności. Ma to zresztą swój ogromny urok – jestem zdania, że to najlepiej opisana magia tego rodzaju spośród powieści, które dotąd czytałem. Wszechobecne wróżby, znaki, klątwy i przeciwklątwy. Świetnie odmalowane życie w takich realiach (ok. roku 500 n.e.). A do tego epickie bitwy, intrygi, namiętności – mięso fabularne, które sprawia, że naprawdę dobrze się czyta ten retelling legend o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu.
Niestety nie wszystkie tomy są równie dobre. „Nieprzyjaciel Boga”, środkowa część trylogii, porwała mnie bez dwóch zdań. To jedna z najlepszych powieści, jakie ostatnio czytałem. Niestety pozostałe dwa tomy nie dorównują jej. Myślę sobie, że właściwie możnaby przeczytać tylko tę jedną część i być zupełnie zadowolonym – akcja pierwszego tomu jest z grubsza streszczona, a koniec następuje w wystarczająco dramatycznym momencie. Można się nim zadowolić bez śledzenia w trzecim tomie, jak faktycznie potoczą się dalsze losy bohaterów. A nie da się ukryć, w „Excaliburze”, tomie kończącym trylogię, jest trochę niespodzianek, dla których warto śledzić fabułę. Szkoda, że niestety jakoś to w sumie słabiej wychodzi. Być może wynika to po części z tego, że znając legendy o Arturze i jego rycerzach, wiemy, jak to się wszystko skończy. Niewątpliwie najsłabszą częścią cyklu jest jednak tom go otwierający, czyli „Zimowy monarcha”. Przez długi czas nie mogłem się przekonać do Derfla, głównego bohatera, wydawał mi się bez wyrazu i irytująco bierny. To zresztą mam wrażenie główna wada tego pierwszego tomu. Cornwell za bardzo opisuje, co się wydarzyło, a za mało to przedstawia w sposób angażujący czytelnika (wbrew zasadzie „Show, don’t tell”). W dodatku wiele postaci ginie lub przydarza im się coś nieprzyjemnego na długo przed tym, nim zaczniemy się nimi przejmować. Ciężko mi ocenić, czy lektura pierwszego tomu tej trylogii jest konieczna, żeby móc czerpać przyjemność z drugiego. Wydaje mi się, że nie. Ale jak ktoś lubi dobre powieści historyczne (albo low-fantasy – zależy jak na to patrzeć), to pewnie nie pożałuje dłuższej lektury całej Trylogii Arturiańskiej. Ja w sumie byłem zadowolony.
Niestety nie wszystkie tomy są równie dobre. „Nieprzyjaciel Boga”, środkowa część trylogii, porwała mnie bez dwóch zdań. To jedna z najlepszych powieści, jakie ostatnio czytałem. Niestety pozostałe dwa tomy nie dorównują jej. Myślę sobie, że właściwie możnaby przeczytać tylko tę jedną część i być zupełnie zadowolonym – akcja pierwszego tomu jest z grubsza streszczona, a koniec następuje w wystarczająco dramatycznym momencie. Można się nim zadowolić bez śledzenia w trzecim tomie, jak faktycznie potoczą się dalsze losy bohaterów. A nie da się ukryć, w „Excaliburze”, tomie kończącym trylogię, jest trochę niespodzianek, dla których warto śledzić fabułę. Szkoda, że niestety jakoś to w sumie słabiej wychodzi. Być może wynika to po części z tego, że znając legendy o Arturze i jego rycerzach, wiemy, jak to się wszystko skończy. Niewątpliwie najsłabszą częścią cyklu jest jednak tom go otwierający, czyli „Zimowy monarcha”. Przez długi czas nie mogłem się przekonać do Derfla, głównego bohatera, wydawał mi się bez wyrazu i irytująco bierny. To zresztą mam wrażenie główna wada tego pierwszego tomu. Cornwell za bardzo opisuje, co się wydarzyło, a za mało to przedstawia w sposób angażujący czytelnika (wbrew zasadzie „Show, don’t tell”). W dodatku wiele postaci ginie lub przydarza im się coś nieprzyjemnego na długo przed tym, nim zaczniemy się nimi przejmować. Ciężko mi ocenić, czy lektura pierwszego tomu tej trylogii jest konieczna, żeby móc czerpać przyjemność z drugiego. Wydaje mi się, że nie. Ale jak ktoś lubi dobre powieści historyczne (albo low-fantasy – zależy jak na to patrzeć), to pewnie nie pożałuje dłuższej lektury całej Trylogii Arturiańskiej. Ja w sumie byłem zadowolony.